Ciemna nocka nastała, wszyscy w domku już dżemią słodko, MF postanowiła zrobić roczne podsumowanie. I wcale nie dlatego, że robię je co roku, już nie mówię, że pisemnie, ale przyznać muszę , że nawet nie myślę o tym. Ten rok jednak, był dla mnie bardzo przełomowy. Te dwie dwójki i dwa zera w dacie okazały się być niezwykle szczęśliwe i aż strach pomyśleć co mnie czeka po wepchaniu się piękniuchnej trójeczki. Choć podobno właśnie lata, które przychodzą po takich okraglutkich są niezwykle szczęśliwe. Tylko aż trudno mi sobie wyobrazić, że może mnie spotkać szczęście jeszcze większe. Ponieważ powiedzenie "co za dużo to niezdrowo", w tym wypadku nie odnajduje swojego zastosowania, pokuszę się o prośbę do wielmożnego pana B. , tego u góry, o rok równie szczęśliwy, a być może nawet szczęśliwszy od owego, który właśnie mija. Cóż poradzić, kochani, wszystko się starzeje na tym świecie, a czarodziejskiego eliksiru młodości jeszcze nie wynaleziono, dlatego też Dziadziuś Roczek, poczciwy staruszek z siwiutką broda ustępuje tronu i korony nowemu, pełnemu sił witalnych i mającemu nam wiele do zaoferowania Roczkowi w beciku. Miejsce starszyzny zajmuje młodość i chyba dobrze zresztą, cobyśmy mogli powoli turlac się do przodu. No , ale wróćmy do podsumowania. Wiemy już, że rok 2002 dla MF był niezwykle szczęśliwy i radosny, ale również z wyjątkami, które są poparciem reguły, tylko trza by było jakieś argumenty ku poparciu owej tezy wysunąć, co by nie mówili, ze MF robi z gęby cholewę. Otóz MF nie robi z gęy cholewy i zacznie tłumaczonko od poczatku.Styczeń, luty marzec to miesiące w których uczyłam się w Studium Dziennikarstwa i Public Relations. Przyznam, że ze zrezygnowaniem składałam papiery do owej szkoły, co było podyktowane moin stanem psychicznym po tym jak dowiedziałam się, że dziennikarstwo na Uniwerku przeszło koło nosa. A styczeń, to już półmetek w studium. Kilka fantastycznych miesięcy spędzonych w gronie zwariowanych i w oczach niektórych nawet lekko kopniętych na umyśle ludzi, pokręconych dziennikarzy zapaleńców, mających 1100 pomysłów na sekunde, a co gorsza realizujacych je natychmiastowo. Ludzie typu "najpierw zrobię, potem pomyślę, bo raz się w sumie żyje". Ta szkoła pozwoliła mi odzyskać utraconą w ogólniaku pewność siebie. Dziesiątka nieźle zrównała moje ego z ziemią i szczerze powiedziawszy za jej przyczyną zaczęłam wątpić, czy w ogóle jeszcze coś znaczę, i czy do czegoś jeszcze się przydam. Generalnie to bardzo niemiłe uczucie. Studium nauczyło mnie wiary w siebie, szacunku do własnych umiejętności i talentów, uświadomiło mi, że tak naprawdę to cos jednak potrafię, np. pisać. mimo, że pani od praktyk dziennikarskich non stop denerwowała się, delikatnie mówiąc, na moje przecinki stawiane w nadmiarze, bądź lekceważąco omijane. Cóż, nikt nie jest doskonały. Odkryłam swoją nową pasję...REKLAMA. Nie wiedziałam, że osoba o tak bardzo humanistycznych zainteresowaniach i "właściwościach" psychofizycznych, może zwrócić uwagę na dziedzinę, która od zawsze kojarzyła mi się z kasą, myśleniem racjonalnym, umiejętnościami kalkulowania, marketingiem, ekonomią. Nic bardziej mylnego. Z Ewcią nocami siedziałyśmy nad flowchartami, nad projektami reklam herbatek, np. Rooibos, najwstrętniejszej herbaty na świecie, pianek do golenia dla pań, banków, itp. Hehe... Sympatycznie było. No bo jak dwie wariatki się dobiorą, to turlanie się po podłodze ze smiechu murowane, Albo nasza "sytuacja kryzysowa" na Public Relations. Rodem z kryminału. Ale piąteczka była. Przez te trzy pierwsze miesiące opiekowałam się także małą Anią. Łezka mi się w oczkach kręci, gdy przypomnę sobie o chwilach spędzonych z małą. Jednak dziecko, to dziecko. Uwielbiałam małą rozrabiarę, śmieszkę, buntowniczkę, wspólne spacery, zabawy...ehhh...przejdę dalej. Na początku roku poznalam też Łukasza. Przelotna znajomość. Wlaściwie nic. Sama dziwie się, że w tym brnęłam, a potem ak ogromny zawód. Nie lubię materialistów dbający z przesada o swój tylek, i nowy samochód. Przykro mi, ale mam wartości, które cenie nieco bardziej. Rozstaliśmy się, kiedy wylądowałam na Nefrologii, spuchnięta jak pięć diabłów, a on nawet nie zadzwonił. To była kropka nad "i" do mojej decyzji. Przykro mi Łukaszku. Choć wiem, że tobie chyba nie za bardzo... Szpital. Oj, troszeczkę się naogladałam. Uświadomiłam sobie, jak ulotne i kruche jest ludzkie życie i jak cienka jest granica między nim, a śmiercią. Bardzo biedni, schorowani ludzie, którym chciałoby się pomóc, tylko nie wiedziało za bardzo jak. I ja w tym wszystkim. Czułam się jak gdyby z innej bajki. Miałam takie wrażenie momentami, że niepotrzebnie zajmuję miejsce i kłopoczę tych wszystkich lekarzy moim zdrowiem. Zobaczyłam na własne oczy co to znaczy chorować na nerki. Za ściąną była sala dializ, a nocami co rusz działy się jakieś sensacje. No i pani Krysia, której łóżko było puste, gdy wróciłam z przepustki na Święta Wielkanocne. W takich chwilach człowiek ma naprawdę różne myśli. Ale było też wesoło momentami. Jak sanitariusze zaśmiewali się z moich dwóch warkoczyków, w którcyh dumnie paradowałam po oddziale z pojemnikiem na mocz w ręce, hihi. co do tego drugiego przyzwyczajeni, i w sumie dziwie się również i temu pierwszemu, bo warkoczyki, jak warkoczyki. i oczywiście pan od USG, który najpierw dziwacznie spojrzał na mój kolczyk w pępku, potem wysmarował mi brzuch mazidłem, i jeździł po mnie urządzonkiem. A po chwili stwierdził:
- Hmmm... no i co my tu mamy... będzie jakiś 5 miesiąc...
A MF wybuchnęła gromkim smiechem. Na co Pan Doktor odpowiedział:
- No, ale czemu się pani tak dziwi.
- A nic nic, panie doktorze...no chyba, ze kosmici....rózne rzeczy teraz się słyszy...
Hehe. Nie zapomnę nigdy pana doktora i ejgo miny wtedy. A gdy wyszłam z gabinetu mógł spokojnie oddać się kontunuacji konsumowania swojej zupki chińskiej i mam nadzieje, świeżej bułki.
Potem był kwiecień. Dokładnie 14 kwietnia. Dzień po imprezie urodzinowej w Będkowicach, która urządził Asmik. Główka bolała mnie nieziemsko, choć z towarzystwa to i tak dobrze się trzymałam. Wtedy na KONTAKT zapukało po raz pierwszy moje KOCHANIE. Zmieniliśmy dosłownie klika słów, bo powiedziałam, że jestem po imprezie i mam zamiar położyć się spać. I tak też było. Szczerze mówiąc nie wierzyłam, że jeszcze się do mnie odezwie. Teraz wiem, że wybrał sobie mnie o tak o z listy, po prostu, zagadał, z nudów praktycznie. Teraz oboje wiemy, że takie zagadywanie mnie z nudów kończy się czasami.... no jak się kończy po prostu. Wtedy, z samego początku uchodziłam w jego oczach za dziewczynę, która nie ma na nic czasu, zapalona dziennikarka, walnięta świrnięta śmieszka, gadająca jak potłuczona, i pomyślał sobie, że właściwie to nie ma po co ze mną rozmawiać, bo i tak nie zwróce na Niego uwagi. Heh, i jak się człowiek może pomylić.... Potem były godziny przed komputerem, morza przelanych łez, gdy wyjeżdżał z Wrocławia do Zielonej, tęsknotki, ale też smiechym chichy, rozmowy o zyciu... i ten moment w którym zdałam sobie sprawę, że właściwie to chyba na dobre zawrócił mi w głowie i nie dam Mu ani sobie tak łatwo zrezygnowac z tej znajomości. I był kiedyś dzień, który przesądził o wszystkim. Nasze spotkanie. Wróciłam wtedy prosto z Hali Ludowej i "Skrzypka na Dachu". Piękniejszej rzeczy w życiu na oczy nie widziałam. Byłam po prostu cała w motylkach, mimo, że o tej porze, a było coś koło jedenastej w nocy, motylki powinny już dawno spać. Usiadłam przed komputerem i zaczęłam rozmowę z A.
- Wiesz co, no tak mnie nosi, że chyba zaraz wezme Axla i pójdę gdzieś w cholerę, poskaczę, poświruję, albo nie wiem co, bo chyba zaraz mnie rozerwie. Tylko, że nie wiem czy Axlowi będzie chciał ze mną iść o tej porze.
Na to A. niewiele myśląc, powiedział:
- A co by było gdyby mi się chciało...?
O północy bylismy już razem. Tak fizycznie i namacalnie. No i pies, który nie szczędził A. o mało nie zjadł Go w całości, no bo przeciez jak to, żeby jakiś obcy facet kręcił się koło mojej panci, o dwunastej w nocy. Boże..było pięknie. I wiedziałam już wtedy, że Go kocham. WIedziałam, że tak łatwo się Go nie pozbędę.
I były sliczne nocki, kiedy szlajalismy się po mieście, a rozstawialiśmy nad ranem. I potem było rozstanie....NA długie trzy miesiące, pełne niepewnościm strachu o przyszłości i o NAS. Właściwie to przesiedziałam je w domu. Myślałam nad zyciem. Myślałam nad NAMI, nad sensem tego wszystkiego.
I pamiętam dzień kiedy wrócił.
Zapukał do mnie na GG Patryk, kolega A. z pokoju w akademiku. Mówił, że jest pewna, bardzo delikatna sprawa...yhm..yhm...otóż musi mieć wolny pokój na wieczór:oP i mam zabierać sobie A. i tyle. To ja niewiele myśląc kazałam A. się zbierać. Przyszedł. A potem już przychodził codziennie. Boże jaka jestem szczęsliwa. JEzu....jaka ja jastem szczęśliwa...Aż sama w to nie wierze. A najpiękniejsze jest to, że mam przeświadczenie, że nasz związek jest takim na całe życie. Że będzie po prostu piekny.
A w między czasie, w czerwcu to było, zdałam egazminy dyplomowe w studium, zostałam zatem technikiem organizacji reklamy, ze specjalnością dziennikarstwo i pubilc relations. No nie pogadasz panie dzieju:oPhi hi
W lipcu dostałam się na Polonistykę. I tak zaczął się kolejy etap w moim zyciu. Etap studencki. I Nowy etap w życiu prywatnym... MY
Kochanie, dziękuję Ci, że jesteś...
I oczywiście dziękuję również Wam, za to, że mogłam tyle z Wami przeżyć, choć "tylko"wirtulanie, jednak pięknie było. Szczególnie Sheryll- mojemu Kfiatushkowi, która od początku kiedy poznałyśmy się była moją bratnią duszą, S3kvirkowi, którego uwielbiam ponad życie, a poza tym Kotkę_P, Aqile, Mientufke, Dziwnego, Woman,eNeN, 1984, Gaję, kosmatego Kosmitka,Teosia,którzy byli odkąd ja byłam, i ci których poznalam stosunkowo niedawno: Rebeliantkę, Anarchystunia kochanego, Serducho, Alter_ego, Słodką,MagicSunny, Tompiego-szefuncia, Naamah, Martynię i wszystkich innych, których nie wymieniłam z powodu swojej postępującej sklerozy( boże, teraz pół nocy będę myśleć kogo zapomniałam) Ehhh, jednak chyba dobrze nam tu:o) Dzięki, że jesteście.
Niom , już dosyć słodzenia. Czas spać:o)) Miłego dnia, kochani, ostatniego już w tym roku...
No tak. Zapomniałam o Śpiochu. Buźka:o)Śpioszek i nie kłócić mi się z Sheryll- to mówiłam ja- najwększa kłótnica tego blogowiska:o)