Felieton.Boska arena dla mojego postrzępionego języka. Zawsze miałam słabość do tego gatunku publicystycznego. Czasem ta forma pozwalała mi na wyładowanie emocji w sposób niebanalny, a co ważniejsze w momentach nie do końca na to odpowiednich. Z przyjemnością na przykład wygarnęłam wszystkie moje zarzuty pod kątem studium na egzaminie dyplomowym. Kochana pani od praktyk dziennikarskich zadecydowała, że właśnie pisemny egzamin będzie polegał na naskronbaniu felietoniku, a że tematy byly bardzo wolno ujęte, sami możecie się domyśleć co się tam działo...hehe, oj działo się działo. A że staram się poszerzać ciągle swoje horyzonty, czytuję wiele prac innych felietonistów. Kochanej Agatki Passent, mniej kochanej Kingi Dunin, Michała Ogórka, pana Bednarka, zresztą mojego profesora od literatury i wielu innych. Z reguły moje prasowe czytanki oscylują wokół Gazety Wyborczej, choć nie tylko. Dziś znalazłam felieton niejakiej pani Joasi Szczepkowskiej, mordka znana i kojarząca się co prawda nie z felietonem, nie z pisaniem nawet, no ale zawsze. Padam przed nią na kolanka i całuję w nóżki. Mistrz pisarskiej formuły jeden...ah, poczytajcie trochę. Ja już wpadłam w komplesiory...
Taniocha
Joanna Szczepkowska 26-07-2002
Zatrzymała mnie mała komoda. Jej blat koloru jasnego orzecha był cały poorany, a liczne pęknięcia tworzyły wybrzuszenia, tak że jadąc dłonią po blacie, głaskałam chropawą, falującą przestrzeń. Szuflady były krzywe i niedomknięte, zresztą żadna nie miała kluczyka, a zardzewiałe zamki dawno już chyba zapomniały, po co istnieją. Nie mogłam oderwać oczu od tej kruchej istoty.
Długo nie mogłam namówić N., żeby mnie zawiózł na targ staroci. On nienawidzi takich miejsc. Na argument, że można tam znaleźć coś "z duszą i z charakterem", odpowiada, że charakter można mieć przecież podły. Na argument, że są tam meble "z historią", wzrusza ramionami, bo przecież bywają nudne historie, a kiedy mówi mu się, że tam jest po prostu tanio, powtarza w kółko to samo: "Tanie rzeczy są bardzo drogie". W ponurym milczeniu jechaliśmy na przedmieście.
Targ wyglądał jak miasto mebli w upalny dzień. Ulice szaf, place stołów, zakątki etażerek, klęczników i podnóżków, a między nimi tłumy przechodniów. Gdzieś w środku, ukryci w cieniu mebli, siedzieli sprzedawcy, cierpliwie odpowiadając na pytania. Niestety, słońce bezlitośnie obnażało każdą rysę, pęknięcie, rozdartą powierzchnię, każdą szparę i dziury po kornikach. Ludzie biegali nerwowo w poszukiwaniu cudu, rozglądając się pośpiesznie po okolicy. A mnie zatrzymała mała komoda. Jej blat koloru jasnego orzecha był cały poorany, a liczne pęknięcia tworzyły wybrzuszenia, tak że jadąc dłonią po blacie, głaskałam chropawą, falującą przestrzeń. Szuflady były krzywe i niedomknięte, zresztą żadna nie miała kluczyka, a zardzewiałe zamki dawno już chyba zapomniały, po co istnieją. N. pociągnął mnie mocno za rękę.
- Idziemy - powiedział. - Nie mogę patrzeć na ten złom.
Ale ja byłam już zakochana. Serce biło mi szybko i nie mogłam oderwać oczu od tej kruchej istoty, którą N. bezlitośnie obrażał. Byłam pewna, że komoda to słyszy.
- Trzysta złotych - mruknął mężczyzna ukryty między meblami.
- Dwieście - powiedziałam, a on szybko przytaknął.
- Widzisz? - powiedziałam do N. - Tylko dwieście złotych.
- Tylko? - N. spojrzał na komodę z nienawiścią.
- Oddam do renowacji.
- No to gratuluję taniego zakupu. Czy ty wiesz, ile taka renowacja kosztuje? - N. pociągnął mnie mocno za rękę, a ja dałam się zaprowadzić do samochodu, bo żeby nie wiem jak na to patrzeć, N. miał rację. Zapinając pas, podziękowałam mu nawet, że nie kupiłam tej starej i bezużytecznej w gruncie rzeczy komody, z którą byłoby więcej kłopotu i wydatków niż pożytku, pocałowałam go w policzek, a kiedy zapuszczał motor, powiedziałam: - Stój.
Odpięłam pas, otworzyłam drzwi i w ciągu minuty stałam już przed komodą, trzymając w ręku dwieście złotych. Okazała się niespodziewanie lekka. I bardzo łatwo zmieściła się na tylnym siedzeniu. Do punktu renowacji mebli jechaliśmy w zupełnym milczeniu.
- Co z tobą zrobili, biedaczko - konserwator kiwał głową, patrząc na komodę. Była traktowana jak pies na łańcuchu. - Zrobimy z ciebie cudo, maleńka - pogłaskał mebel, a potem powiedział: - To będzie kosztowało tysiąc pięćset złotych.
Wracaliśmy do domu w zupełnym milczeniu. Po dwóch tygodniach pojechaliśmy po komodę. Długo rozglądałam się dookoła, aż w końcu konserwator z dumą pokazał mi jakiś błyszczący mebel. Głupi, niedostępny, próżny. Zapłaciłam tysiąc pięćset złotych. Wracaliśmy do domu w milczeniu. Postawiłam komodę w rogu pokoju i przez następny tydzień nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Włóczyłam się godzinami po mieście, żeby tylko nie patrzeć na mieszkanie z jakąś wypolerowaną lalą, która tam zamieszkała. Wreszcie N. powiedział: - Znalazłem takiego magika, który robi meble "na stare". Podobno artysta. - I wyciągnął z kieszeni wizytówkę. Artysta mógł przyjechać dopiero za tydzień. Był zawalony robotą. Wreszcie zjawił się, z uśmiechem popatrzył na komodę i powiedział:
- Tak. Kumam, o co chodzi. Ale ja drogi jestem. Tysiąc pięćset to kosztuje.
- Dobrze - mruknął N. i to było ostatnie słowo, jakie powiedział tego dnia.
Po dwóch tygodniach artysta zapukał do drzwi. Uśmiechnięty rozwijał komodę z papieru. Jej blat koloru jasnego orzecha był cały poorany, a liczne pęknięcia tworzyły wybrzuszenia na chropawej przestrzeni. Szuflady były krzywe i niedomknięte. Zamki robiły wrażenie zupełnie zardzewiałych.
- Trochę roboty to z tym było, ale jest OK - wziął tysiąc pięćset, wyszedł, a my z N. całą noc przesuwaliśmy meble, starając się uzyskać klimat, który usprawiedliwiałby obecność takiego mebla. Bez rezultatu. Wyrafinowana brzydota komody nijak miała się do całości. Rano, w całkowitym milczeniu, pojechaliśmy na targ staroci.
-Zwrotów nie ma - powiedział mężczyzna ukryty za meblami. - Mogę tylko odkupić. Za trzysta, dwieście