Archiwum 27 grudnia 2002


gru 27 2002 Po werońsku
Komentarze: 3

Siedzę z noskiem w Romeo i Julii. Bynajmniej nie jest to spowodowane moją ogromną miłością do Diabełcia, ani wielbieniem Miłości, jako takiej, zmusza mnie zwyczajnie powód nieco bardziej przyziemny i lichy, kolokwium z historii literatury. Bądź co bądź odzywają uczucia czyste, niczym nie zmącone poparte tą literacką klasyką. Co tu dużo romansować, wzruszam się jak cholercia i woda w dziurkach oczkowatych pojawia się w co lepszym akcie:

" Miłość jest jak zaraźliwa

Choroba: smutek, co serce mi nęka,

Ciebie zasmuca i moja udreka

Z tego powodu rośnie dodatkowo:

Współczucie staje mi się męką nową.

Miłość to opar westchnienia: ulotny,

Lecz ciężki; płomień spojrzenia zalotny,

Ale palący;morze łez; choć czyste,

Jednak bezdenne. Miłość jest zaiste

Dławiącą żółcią i zbawczym balsamem,

Jest metodycznym szałem-wciąż tym samym

I wciąż rosnącym." 

ROMEO

I chciałoby się ponad zycie, żeby dziś choć raz w życiu móc usłyszeć prawdziwe wyznanie miłości...

A dziś siedząc właśnie z ksiązką na kolanach usłyszałam coś, co bardzo mną wstrząsneło. Kolega mojego "brata", wraz ze swoją dziewczyną,  kąpiąc się wczoraj w wannie zaczadzili się dwutlenkiem węgla. Znaleźli ich nieżywych rano. Razem...

Tragiczne...i piękne... 

Dobrego wieczorku

ani-mru-mru : :