Komentarze: 3
Siedzę z noskiem w Romeo i Julii. Bynajmniej nie jest to spowodowane moją ogromną miłością do Diabełcia, ani wielbieniem Miłości, jako takiej, zmusza mnie zwyczajnie powód nieco bardziej przyziemny i lichy, kolokwium z historii literatury. Bądź co bądź odzywają uczucia czyste, niczym nie zmącone poparte tą literacką klasyką. Co tu dużo romansować, wzruszam się jak cholercia i woda w dziurkach oczkowatych pojawia się w co lepszym akcie:
" Miłość jest jak zaraźliwa
Choroba: smutek, co serce mi nęka,
Ciebie zasmuca i moja udreka
Z tego powodu rośnie dodatkowo:
Współczucie staje mi się męką nową.
Miłość to opar westchnienia: ulotny,
Lecz ciężki; płomień spojrzenia zalotny,
Ale palący;morze łez; choć czyste,
Jednak bezdenne. Miłość jest zaiste
Dławiącą żółcią i zbawczym balsamem,
Jest metodycznym szałem-wciąż tym samym
I wciąż rosnącym."
ROMEO
I chciałoby się ponad zycie, żeby dziś choć raz w życiu móc usłyszeć prawdziwe wyznanie miłości...
A dziś siedząc właśnie z ksiązką na kolanach usłyszałam coś, co bardzo mną wstrząsneło. Kolega mojego "brata", wraz ze swoją dziewczyną, kąpiąc się wczoraj w wannie zaczadzili się dwutlenkiem węgla. Znaleźli ich nieżywych rano. Razem...
Tragiczne...i piękne...
Dobrego wieczorku